czwartek, 29 grudnia 2016

"Me before you", recenzja książki w oryginale

Drodzy czytelnicy,

W czerwcu świat oszalał na punkcie ekranizacji powieści "Zanim się pojawiłeś" autorstwa Jojo Moyes. Trudno się temu dziwić. Sam Claflin i Emilia Clarke to naprawdę niezłe połączenie. Postanowiłam zaczekać, aż cały ten szał przeminie i przeczytać książkę na spokojnie. Nawet po obejrzeniu filmu. I szczerze mówiąc, nie zawiodłam się.

Jakiś czas temu w poście dotyczącym czytania książek po angielsku, wspomniałam o czytaniu e-booków na Kindlu. To małe cudo techniki prawodpodobnie uratowało mi życie ( a przynajmniej kręgosłup). Wydałam na książkę zaledwie 3,99£, więc wydaje mi się, że nie jest to specialnie wygórowana cena. O Kindlu innym razem, teraz skupimy się na książce.

Początek był trudny. Nawet bardzo. Pierwszy rozdział ciągnął się niemiłosiernie, a gdy dobrnęłam już do 10% książki (posiadacze Kindle'a wiedzą, że nie pokazuje on stron, a procenty przeczytanej książki, co czasem denerwuje mnie niemiłosiernie) miałam ochotę zaprzestać czytania i przerzucić się na coś innego. Coś mnie jednak tknęło: książka sprzedana w ogromnym nakładzie i dobra ekranizacja były dla mnie wystarczającymi powodami, żeby próbować przebrnąć przez początek. I faktycznie, udało się. Potem już było z górki. I całkiem przyjemnie.

Styl pisania nie jest górnolotny. Raczej prosty, z nutą sarkazmu lecz właśnie tutaj tkwi urok. Pomimo typowych dla dramatów problemów natury romantycznej, postacie ukształtowane przez autorkę są spójne i mają określone charaktery. Niektórzy mogliby stwierdzić, że jest to sztampowy dramat i nie ma w nim nic nadzwyczajnego, ponieważ nieszczęśliwe zakończenia są dziś bardziej w modzie niż happy endy. Książka jednak jest na swój sposób urokliwa i nie przeszkadzało mi to w żadnym stopniu, aby zagłębić się w lekturze po pierwszych kilku rodziałach. Wszystkie wątki raczej jasne a później akcja zaczyna toczyć się dość wartko. Jest to taka trochę wersja Kopciuszka, w której nie do końca wszystko idzie zgodnie z planem (chciałam napisać tu o zakończeniu, jeśli jednak jest tu osoba, która nie wie jak książka się kończy, nie będę jej pozbawiać przyjemności z czytania). Tylko książe i kopciuszek trochę później orientują się, co ich łączy. Kilka wątków wziętych prosto z życia i voilà: dostajemy powieść o przyjaźni, akceptacji siebie, walce ze słabościami i wyborem między życiem a śmiercią. Brzmi całkiem nieźle, prawda?

Podsumowując: książka, choć zawiera dość nietypową historię jak na dzisiejsze standardy ( Louisa nie wgapia się ciągle w telefon, nie prowadzi bloga modowego, nie udostępnia selfie z koncertu, na który wybrali się z Willem a przede wszystkim opiekuje się niepełnosprawnym, młodym człowiekiem. Kto z nas, nie będąc wolontariuszem czy wykształconym pielęgniarzem, ma taką okazję?) porusza tematy, które są co raz bardziej nagłaśniane przez media: zabiegi eutanazji czy wycofanie niepełnosprawnych ze społeczeństwa, w dość bezpieczny sposób: przecież jest to jedynie fikcja literacka. Powieść uwrażliwia czytelnika na takie bodźce oraz uświadamia mu, jak ważne jest docenianie tego, co posiadamy, póki to mamy. Idealnie obrazuje to postać Willa, która decyduje się na porzucenie nadziei na wyzdrowienie i odrzuca wszelkie aspekty życia "przed" z powodu paraliżu ciała. Wystarczą trzy słowa na podsumowanie książki: mądra, piękna i prosta.

Jeśli zastanawiacie się nad przeczytaniem książki w oryginale, myślę, że nie będziecie mieć z tym większego problemu. Jest ona bowiem napisana dość prostym językiem, przyjemnym w odbiorze i nie ma w niej wielu trudnych słów. Poza tym, w dobie wujaszka Google, myślę, że sprawdzenie danej frazy czy słówka nie sprawia nikomu problemu. Wystarczy chcieć.


Życzę wam cudownej końcówki wakacji,

Yangmeith



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz